Wiesz, jest to relacja, ale formalna. Terapeuta ma dystans (w kazdym razie powinien) do Ciebie i waszej relacji. Ja czytając Twoje posty odniosłąm bardziej wrażenie, że jakoś tego swojego psychologa podnosisz do rangi kogoś bliskiego, autorytetu, albo stawiasz w pozycji rodzica dla bezwolnego dziecka we mgle, jakim się czujesz. W każdym razie często o nim wspominasz, jak na kogoś w zamiarze neutralnego. Ale to tylko moje wrażenie.Ardealba pisze: ↑pt cze 01, 2018 8:46 pmDla mnie w terapii najtrudniejszym elementem jest bycie w relacji. Bardzo często zdarza mi się myśleć, że to nie jest żadna relacja, że terapeuta wykonuje po prostu jakąś usługę, za którą płacę, i która jest wykonywana bezosobowo, bez zaangażowania ze strony terapeuty, ot sprzedawca bułek, któremu jestem obojętna. Czasem mam wrażenie, że im dalej w las tym ciemniej, wycofuję się z kontaktu, a jednocześnie widzę, że taka postawa w niczym mi nie pomaga. Używanie formy "Pan Terapeuta" pozwala mi myśleć o nim trochę inaczej.
Ja pamiętam, jak podczas jednej z pierwszych wizyt u ostatniej terapeutki usłyszałam od niej: chciałąbym, aby się pani tutaj, w naszej relacji, poczuła bezpiecznie i komfortowo. I to mnie rozbawiło, bo przecież ona dostosowywałą się do mnie, traktowałą jak pacjentkę, a nie jak partnera (co jest oczywistością), więc ta 'nasza' relacja nie miała zbytnio dla mnie znaczenia, bo byłą sztuczna. Tak jak pani w banku jest dla mnie zawodowo uprzejma, bo ma określone kryteria obsługi klienta, a jak odchodzę od okienka, to uśmiech z niej znika. Ja też byłam zawodowo empatyczna dla moich podopiecznych, którzy umierali, ale zapominałąm o nich przekraczając próg ośrodka.
Dla mnie relacja z psychologiem zawsze była na marginesie, ja oczekiwałam od niej inteligentnej analizy mojej osoby, spostrzeżenia czegoś, czego sama nie widzę u siebie, czyli ogólnie sprawnego procesu poznawczego, jak to już gdzieś tu padło. Ale ona już mi nic odkrywczego nie powiedziała, do czego bym sama nie doszła. (też usłyszałam, że się od niej odsuwam, co nie było żadnym odkryciem). Dlatego zaprzestałam, bo nie można wiecznie o sobie teoretyzować i się analizować, trzeba w końcu zacząć żyć, nabywać nowe doświaczenia, bo terapia może być też paradoksalnie ucieczką od życia, taką studnią bez dna, bo przecież całe życie się rozwijamy.
Są też psycholodzy, którzy się angażują, przeżywają swoich pacjentów. Dawny przyjaciel opowiadał mi kiedyś, że jego psycholog robił nawet rozeznanie jak mieszka, odwiedził go w domu. Albo gdzieś przeczytałam, jak terapeuta uzależnień przed sesją zawsze wychodził na papierosa, więc nie krył się ze swoimi słabościami. Niby to takie nieprofesjonalne, ale może lepsze od zawodowej obojętności? Choć czasem trzeba też kogoś zimno i z dystansem potraktować, aby sam się wziął za siebie, bywa różnie. Mnie taka opiekuńczość trochę zniewala.