Też się tak czuję - jakbym cały czas trwał w oczekiwaniu jakiejś katastrofy, która zdejmie ze mnie ciężar quasi-egzystencji. Ostatnio nawet aktywowały mi się mechanizmy autodestruktywne aktywnie sabotujące moje życie.
Próbowałem zrozumieć w czym tkwi problem i znaleźć rozwiązanie, ale to wszystko jest zbyt skomplikowane.
Normalni ludzie, gdy czują dyskomfort to próbują coś zmienić, a przynajmniej wiedzą w którym kierunku powinni działać, by zmniejszyć dyskomfort. U mnie to tak nie działa, wszystko jest zbyt pogmatwane.
Nie robię tego, co
naprawdę chcę robić. Nawet tego nie wiem, co naprawdę chcę robić. Mam wrażenie, że jestem oddzielony od prawdziwej tożsamości i żyję na około, w jakiejś przestrzeni teoretycznej, którą sobie wytworzyłem. I to co robię nie trafia do "rdzenia", bo mam zablokowany dostęp.
Like pedals from a dying rose, one by one those dreams fell away, lying brown and shriveled on the floor. All of us have a narrow window in which to achieve those things, and once it has passed, it's gone forever. That's simply the way life works. Maturing is a process of slowly giving up your dreams. With every path taken, others become closed off to you forever. Finally, there's only one arrow left on the signpost of life pointing you in a direction that you never wanted to go towards a destination you never truly wanted to arrive at. And so life becomes effectively a death march, trudging slowly, silently forward towards the end, resigned to your fate.
Może to narcyzm ? W tych obiecankach-cacankach i marzeniach z przeszłości (z przeszłości lecz nadal śnionych na jawie), co odpadają jak płatki umierającej róży. Skupianie się na tym jak życie POWINNO wyglądać, zamiast na małych krokach w celu niewielkiej poprawy sytuacji, odrzucanie tego co jest jako "nie dość dobrego". Nawkładano nam do głowy różne opowieści o wielkich rzeczach, albo sami je wyśniliśmy w dziecięcych marzeniach: o nierozerwalnych przyjaźniach, o zrozumieniu bez słowa, o wzniosłej miłości, o szczęśliwym życiu, o rycerzach i smokach - i trzymaliśmy to w ukryciu przez wiele lat, po to by przetrwać, by widzieć światło w tunelu. I nie możemy zobaczyć szczęściaw małych rzeczach, bo wszystko co widzimy to albo te wielkie rzeczy, albo kontrast do nich - świat podły i okrutny.
<chyba wszedłem tu trochę w poezję - refleksja bez analizy poprawności>
Animal models of depression are fascinating. What they do is give animals a hopeless task like swimming, until they just finally give up and resign themselves to drowning. They just can't go on anymore. All of use reach that point; some of us sooner than others.
Raczej okrutny eksperyment niż fascynujący. Dlatego nigdy nie mógłbym studiować neurobiologii.
W obozach koncentracyjnych ,czy wywózkach do gułagów , największe szanse przeżycia mieli ludzie wierzący, bo wierzyli że ich cierpienie ma jakiś sens i mają przed sobą przyszłość. Albo ludzie z silną motywacją np. poczuciem misji by o wszystkim opowiedzieć światu. Odcięcie nadziei na przyszłość powoduje poddanie się - bo skoro cała przyszłość to tylko nieustanne cierpienie, a nasz wysiłek donikąd nie prowadzi ?
Generalnie cały ten wpis jest jakby o poczuciu braku sprawczości.
Ciekawe czy autor sam przygarnął jakiegoś starego psa ze schroniska ?
"Było nie ma - poszło w dym. Tylko popiół został w rękach."