Jacy byliście w szkole?
-
- Posty: 203
- Rejestracja: śr gru 11, 2019 9:20 am
Re: Jacy byliście w szkole?
Nieśmiała, cicha. Potem nieśmiała i cicha przy nauczycielach. Potem się rozbestwiłam, ale nadal przy nauczycielach cicha. Generalnie stres, stres, stres, nieśmiałość mocno, wręcz strach. Zawsze sama się bawiłam lub z chłopakami. Wszystko samodzielnie, nienawidziłam pracy w grupach. Zawsze najlepsza, co do tej pory jest moim przekleństwem
Re: Jacy byliście w szkole?
Głównie to byłem gnębiony przez rówieśników ze względu na to, że nie byłem śmiały i odważny i nie ciągnęło mnie do zgrywania kozaka i popisywania się. Lata szkolne wspominam tragicznie.
Life is suffering.
Re: Jacy byliście w szkole?
W podstawówce średnio się uczyłam i byłam bardzo leniwa.
W gimnazjum miałam dobre wyniki i byłam nadzwyczajnie aktywna jak na mnie, całymi dniami mnie nie było, bo miałam dużo zajęć dodatkowych.
W liceum miałam bardzo złe wyniki i prawie nie chodziłam na lekcje z powodu śmierci mamy i regularnego mobbingowania mnie przez rówieśników i większości nauczycieli, ale jakoś skończyłam, mimo że chciałam uciec stamtąd przed maturą. Maturę jednak zdałam przyzwoicie, nie licząc matematyki, bo wynik z tego przedmiotu miałam słaby, ale zawsze byłam matematyczną analfabetką. Tak czy owak na wymarzone studia się dostałam (kierunek językowy).
Studia zdałam z wyróżnieniem i tak mi się spodobało że obecnie robię doktorat.
Co do relacji, to moja tendencja do wycofywania się z kontaktów społecznych była bardzo zauważalna w liceum. Jako dziecko byłam dosyć towarzyska i pyskata, ale już wtedy bardzo irytowały mnie głośne i bardzo ruchliwe osoby. Ja byłam spokojna i cicha.
W gimnazjum miałam mnóstwo znajomych o dziwo, ciągle ktoś był przy mnie. Wszystko się odmieniło na początku liceum. Nawet z przyjaciółmi nie chciałam się spotykać i za każdym razem odrzucałam ich zaproszenia. Z czasem przestali dzwonić. Dziś zostały mi tylko sporadyczne wymiany wiadomości sms z nimi. Nie rozumiałam co się wtedy ze mną stało, dziś już mam diagnozę i staram się żyć jakoś, ale wtedy ja odrzuciłam bliskie mi osoby, a potem one odrzuciły mnie. Nawet dzisiaj mi się śniły te osoby, więc jest to jakaś utrata z którą widocznie do dziś się nie pogodziłam.
W gimnazjum miałam dobre wyniki i byłam nadzwyczajnie aktywna jak na mnie, całymi dniami mnie nie było, bo miałam dużo zajęć dodatkowych.
W liceum miałam bardzo złe wyniki i prawie nie chodziłam na lekcje z powodu śmierci mamy i regularnego mobbingowania mnie przez rówieśników i większości nauczycieli, ale jakoś skończyłam, mimo że chciałam uciec stamtąd przed maturą. Maturę jednak zdałam przyzwoicie, nie licząc matematyki, bo wynik z tego przedmiotu miałam słaby, ale zawsze byłam matematyczną analfabetką. Tak czy owak na wymarzone studia się dostałam (kierunek językowy).
Studia zdałam z wyróżnieniem i tak mi się spodobało że obecnie robię doktorat.
Co do relacji, to moja tendencja do wycofywania się z kontaktów społecznych była bardzo zauważalna w liceum. Jako dziecko byłam dosyć towarzyska i pyskata, ale już wtedy bardzo irytowały mnie głośne i bardzo ruchliwe osoby. Ja byłam spokojna i cicha.
W gimnazjum miałam mnóstwo znajomych o dziwo, ciągle ktoś był przy mnie. Wszystko się odmieniło na początku liceum. Nawet z przyjaciółmi nie chciałam się spotykać i za każdym razem odrzucałam ich zaproszenia. Z czasem przestali dzwonić. Dziś zostały mi tylko sporadyczne wymiany wiadomości sms z nimi. Nie rozumiałam co się wtedy ze mną stało, dziś już mam diagnozę i staram się żyć jakoś, ale wtedy ja odrzuciłam bliskie mi osoby, a potem one odrzuciły mnie. Nawet dzisiaj mi się śniły te osoby, więc jest to jakaś utrata z którą widocznie do dziś się nie pogodziłam.
-
- Posty: 149
- Rejestracja: pn wrz 23, 2019 8:17 pm
- Lokalizacja: Katowice/Wroclaw
Re: Jacy byliście w szkole?
Ja w szkole byłem przegrywem:
1. zawsze miałem za duże ubrania (po kuzynach i można powiedzieć że "ze śmietnika")
2. okulary najtańsze i szkła goglowe
3. trąciło ode mnie ubóstwem (rodzina na granicy ubóstwa)
4. nigdy nie miałem kasy nawet na bułkę, zero wycieczek
5. byłem alienowany, nie miałem żadnych relacji z nikim, siedziałem zwykle sam
Najlepsze jest to, że nie zdawałem sobie z tego sprawy, myślałem że tak musi być i to jest normalne. Brak diagnozy, zero pomocy, ofiara agresji i wyśmiewania. Nie rozumiałem sytuacji w jakiej byłem. Byłem całkowicie w innej rzeczywistości w wyobraźni. Generalnie jak o tym myślę (o sytuacji w szkole) to mi jest zajebiście przykro.
1. zawsze miałem za duże ubrania (po kuzynach i można powiedzieć że "ze śmietnika")
2. okulary najtańsze i szkła goglowe
3. trąciło ode mnie ubóstwem (rodzina na granicy ubóstwa)
4. nigdy nie miałem kasy nawet na bułkę, zero wycieczek
5. byłem alienowany, nie miałem żadnych relacji z nikim, siedziałem zwykle sam
Najlepsze jest to, że nie zdawałem sobie z tego sprawy, myślałem że tak musi być i to jest normalne. Brak diagnozy, zero pomocy, ofiara agresji i wyśmiewania. Nie rozumiałem sytuacji w jakiej byłem. Byłem całkowicie w innej rzeczywistości w wyobraźni. Generalnie jak o tym myślę (o sytuacji w szkole) to mi jest zajebiście przykro.
Re: Jacy byliście w szkole?
Ogólnie początkowe lata nauki tzn. przedszkole i klasy 1-3 SP, wspominam nawet dobrze. W wieku ok 10/11 lat powoli, ale systematycznie zaczęłam się coraz bardziej wycofywać z kontaktów z rówieśnikami. Ogólnie im byłam starsza, tym coraz mniej potrafiłam nawiązać kontakt z innymi - brakowało mi jakiś punktów wspólnych między mną a otoczeniem: w zainteresowaniach, rozmowach. Mimo że, na początku chciałam się integrować i zmuszałam się do jakiś grupowych aktywności, to chyba niezbyt mi to wychodziło i czułam się tam obco. Do końca podstawówki, miałam jednak jakieś koleżanki, co chyba głównie wynikało z jakiegoś sentymentu z przeszłości, a nie z czerpania realnej przyjemności z tych kontaktów. Mimo tego że, byłam (bardzo) nieśmiała, 'fobiczna' to chyba nie był główny powód tęgo wszystkiego(do dzisiaj mam wątpliwości, co nim było).
W gimnazjum moje wycofanie społeczne się tylko pogłębiło. Nie miałam tam żadnych bliższych znajomości , a rozmowy z osobami z mojej klasy dotyczyły tylko tematów związanych z lekcjami. Nie rzadko tygodniami potrafiłam się do nikogo nie odzywać, poza rutynowym "cześć". Na przerwach zazwyczaj włóczyłam się gdzieś na boisku czy korytarzu, nie wiedząc co ze sobą zrobić. (zazwyczaj albo się uczyłam albo grałam w coś na telefonie, żeby wyglądać mniej "dziwnie" ). Po lekcjach z nikim się nie spotykałam, w ławce też zazwyczaj siedziałam sama. Zmiany szkoły jedyne, z czym były związane to z poczuciem ulgi, że nie muszę w tym uczestniczyć.(jednocześnie czułam gdzieś w podświadomości lęk, że zaraz wszystko zacznie się od początku)
Nigdy nie czułam niczego co można nazwać tęsknotą czy przywiązaniem emocjonalnym. W LO było podobnie z tym, że nasilił mi się poziom lęku społecznego. Nie mogłam spać ze stresu, a przebywając na lekcjach często miałam poczucie, że zaraz mi wysiądzie układ nerwowy. Nie radząc sobie z lękiem, często wagarowałam. Studia (ku mojemu zaskoczeniu), znosiłam lepiej. Może dlatego że, zdążyłam się już oswoić z pewnymi sytuacjami (miałam opracowany jakiś roboczy plan, jak reagować na dane sytuacje)i szłam tam z poczuciem że, gorzej to i tak już nie będzie, heh. Chociaż na początku obstawiałam, że wytrwam tam góra parę dni i pewnie i tak ich nie skończę.
Zawsze sporym problemem była też, dla mnie praca w grupach. Nie miałam nigdy swojej paczki znajomych, więc aby znaleźć osoby z którymi mogłabym wykonać dany projekt, musiałam zagadywać do przypadkowych osób. Odpowiedzi odmowne lub udawanie że, się mnie nie widzi/słyszy (mimo że stałam niecały metr od tej osoby ) nie były rzadkością. Typowej przemocy nie doświadczyłam, chociaż lubiana nie byłam i zdarzyło mi się spotkać ze słownymi docinkami i ignorowaniem mnie.
Jeśli chodzi o naukę to pasek miałam tylko w podstawówce, później średnia w granicach 4.00. Wolałam przedmioty ścisłe i przyrodnicze od humanistycznych. Te pierwsze, był dla mnie bardziej przystępne.
W gimnazjum moje wycofanie społeczne się tylko pogłębiło. Nie miałam tam żadnych bliższych znajomości , a rozmowy z osobami z mojej klasy dotyczyły tylko tematów związanych z lekcjami. Nie rzadko tygodniami potrafiłam się do nikogo nie odzywać, poza rutynowym "cześć". Na przerwach zazwyczaj włóczyłam się gdzieś na boisku czy korytarzu, nie wiedząc co ze sobą zrobić. (zazwyczaj albo się uczyłam albo grałam w coś na telefonie, żeby wyglądać mniej "dziwnie" ). Po lekcjach z nikim się nie spotykałam, w ławce też zazwyczaj siedziałam sama. Zmiany szkoły jedyne, z czym były związane to z poczuciem ulgi, że nie muszę w tym uczestniczyć.(jednocześnie czułam gdzieś w podświadomości lęk, że zaraz wszystko zacznie się od początku)
Nigdy nie czułam niczego co można nazwać tęsknotą czy przywiązaniem emocjonalnym. W LO było podobnie z tym, że nasilił mi się poziom lęku społecznego. Nie mogłam spać ze stresu, a przebywając na lekcjach często miałam poczucie, że zaraz mi wysiądzie układ nerwowy. Nie radząc sobie z lękiem, często wagarowałam. Studia (ku mojemu zaskoczeniu), znosiłam lepiej. Może dlatego że, zdążyłam się już oswoić z pewnymi sytuacjami (miałam opracowany jakiś roboczy plan, jak reagować na dane sytuacje)i szłam tam z poczuciem że, gorzej to i tak już nie będzie, heh. Chociaż na początku obstawiałam, że wytrwam tam góra parę dni i pewnie i tak ich nie skończę.
Zawsze sporym problemem była też, dla mnie praca w grupach. Nie miałam nigdy swojej paczki znajomych, więc aby znaleźć osoby z którymi mogłabym wykonać dany projekt, musiałam zagadywać do przypadkowych osób. Odpowiedzi odmowne lub udawanie że, się mnie nie widzi/słyszy (mimo że stałam niecały metr od tej osoby ) nie były rzadkością. Typowej przemocy nie doświadczyłam, chociaż lubiana nie byłam i zdarzyło mi się spotkać ze słownymi docinkami i ignorowaniem mnie.
Jeśli chodzi o naukę to pasek miałam tylko w podstawówce, później średnia w granicach 4.00. Wolałam przedmioty ścisłe i przyrodnicze od humanistycznych. Te pierwsze, był dla mnie bardziej przystępne.
Re: Jacy byliście w szkole?
Ja na studiach jakieś 80% energii umysłowej zużywałem na neurotyczne rozmyślanie o "trywialnych" kwestiach związanych z kontaktami społecznymi, typu - od kogo pożyczyć notatki, do kogo zadzwonić żeby się dowiedzieć o jakiś zmianach organizacyjnych,czy łączy mnie z kimś na tyle dobra relacja że mógłbym o coś poprosić, a czasem nawet obok kogo usiąść w ławce na wykładzie. A niestety studia na moim kierunku polegały w dużej mierze na zdobywaniu dostępu do różnych opracowań tematów czy wzorców sprawozdań laboratoryjnych sporządzanych przez poprzednie roczniki (a przynajmniej bardzo mocno ułatwiało). A zajęć w grupach było sporo.Aurora pisze:Zawsze sporym problemem była też, dla mnie praca w grupach. Nie miałam nigdy swojej paczki znajomych, więc aby znaleźć osoby z którymi mogłabym wykonać dany projekt, musiałam zagadywać do przypadkowych osób. Odpowiedzi odmowne lub udawanie że, się mnie nie widzi/słyszy (mimo że stałam niecały metr od tej osoby ) nie były rzadkością.
Poza tym miałem silną fobię społeczną, którą mocno ukrywałem, żeby nie pokazać słabości.
Na początku studiów zakolegowałem się z grupką osób, która była dość otwarta i ekstrawertyczna, i chyba przez to łatwiej było mi się z nimi socjalizować, ale był duży przesiew i po pierwszym roku już wszyscy odpadli. Później przylepiłem się do paczki znajomych z mojej grupy na roku, oscylując na jej marginesie. Bardzo trudno mi było utrzymać te relacje. No i z biegiem czasu widziałem jak ci ludzie się integrują, jeżdżą ze sobą na wakacje zabierając partnerki, wpadają do siebie do domu i na imprezy czy nawet jeżdżą na wspólne prace zarobkowe. Ja z kolei zatrzymałem się przez lata na wczesnym etapie integracji, trzymając się na uboczu grupy. Starając się nie stracić tych relacji, a jednocześnie trzymając dystans i mówiąc jak najmniej o sobie (właściwie ukrywając wszystko co osobiste, bardzo kontrolując to co o sobie opowiadam, nawet to gdzie mieszkam). I byłem w ciągłym napięciu pomiędzy tymi dwoma przeciwstawnymi wektorami.
W środku studiów moja grupa na roku została rozwiązana i ludzie zostali podzieleni pomiędzy pozostałe 3. Rozpadła się więc paczka znajomych i trochę mnie to podłamało psychicznie. Generalnie łatwiej nawiązywać jakiekolwiek znajomości na samym początku, gdy wszyscy się jeszcze nie znają, są jak swobodne atomy, otwarte na nowe znajomości. Potem grupują się w paczki, poznają wzajemnie, tworzą coraz bardziej silne więzi. I na późniejszym etapie trudniej jest dołączać do takich grup i nawiązywać znajomości.
Podobnie jest w dorosłym życiu, im człowiek jest starszy tym trudniej mu nawiązywać jakiekolwiek znajomości. Większość ludzi ma już wtedy ustrukturyzowane życie. Pociąg odjeżdża szybko.
O wcześniejszych latach nie chcę pisać, ale gimnazjum dużo mnie kosztowało i mam poczucie, że bardzo mocno rzutowało na lata późniejsze.
"Było nie ma - poszło w dym. Tylko popiół został w rękach."
Re: Jacy byliście w szkole?
Trudne pytanie. Uczyłam się w miarę dobrze, ale prymuską nie byłam. Był jeden wyjątek: liceum. Z powodu traumy związanej ze śmiercią matki miałam bardzo kiepskie oceny, średnia 3.5 chyba. Maturę zdałam jakoś. Potem dostałam się na studia i tam nagle stałam się prymuską. Nawet doktorat obroniłam, stąd mam syndrom oszusta, bo przecież byłam przeciętniakiem, w złotej księdze nigdy nie figurowałam, a taki miałam obraz naukowców - wszechstronnych prymusów. Nie daję mi to spokoju. Tzn. ten dysosans. Do dziś, a od matury minęło 10 lat. Co do mojego zachowania, to z reguły byłam cicha i grzeczna. Siedziałam zazwyczaj w środkowej ławce i zawsze miałam z kim, o dziwo. O dziwo byłam też lubiana, do czasu liceum, bo tam akurat mnie gnębiono. Na studiach też byłam lubiana. Może miałam pecha do ludzi w tym ogólniaku, nie wiem. Odstawałam strasznie - nie stroiłam się, miałam nadwagę, nie imprezowałam i za to mi się dostawało. I za to, że jestem ze wsi. Najgorsze 3 lata w moim życiu.
Re: Jacy byliście w szkole?
Ogromnie zazdroszczę (w pozytywnym sensie) poziomu motywacji, dzięki któremu osiągnęłaś doktorat.
Life is suffering.
Re: Jacy byliście w szkole?
U mnie początki pierwszego semestru, były jedynymi okresami podczas których jeszcze jako tako nie odstawałam. Po kilku tygodniach przechodziłam do stanu, który opisałam wcześniej. Przyczyny tego były różne, począwszy od mojego problemu z podtrzymaniem relacji, zerwania relacji przez drugą osobę. Jeśli chodzi o studia, to u mnie niestety grupy laboratoryjne rozpadały się kilkukrotnie. Więc, pomimo tego że, na pierwszym roku udało mi się zawrzeć dobre relacje z pojedynczymi (introwertycznymi) osobami, to ostatecznie i tak, skończyłam jako odludek. U mnie informacje stricte organizacyjne, były głównie na grupie roku, z pomocami naukowymi gorzej to wygląda. Zawsze miałam też, problem z intuicyjnym przejściem z bardziej formalnego etapu relacji do bardziej 'prywatnego', bliskiego. Na początku, nie wiedziałam z czego to wynika, potem domyśliłam się że, mogło chodzić o ograniczoną pulę tematów, którą można było ze mną poruszyć. (nie lubię plotkować, jestem zachowawcza tzn. ciężko ze mną pożartować czy się powygłupiać, unikam rozmów o życiu prywatnym). Abstrahując już od moich oczekiwań, to głównie przez tę różnicę potrzeb ciężko mi jest wytworzyć u drugiej osoby odpowiedni poziom motywacji do podtrzymania ze mną relacji. Tyle jeśli chodzi o motywacje innych, jeśli chodzi o mnie to, na dłuższą metę często brakowało mi szczerego poczucia, że ja tych kontaktów naprawdę potrzebuje (w sensie emocjonalnie). Więc, mimo tego sam kontakt (czasem) jest w stanie podnieść mi nastrój, to miarę upływu czasu, początkowe plusy przestają robić wrażenie i zostają same koszty tzn. lęk, poczucie przytoczenia. No i >95 % relacji jakie zawarłam, narzuciło mi moje środowisko.Gbur pisze: ↑pn wrz 16, 2024 3:16 pmNa początku studiów zakolegowałem się z grupką osób, która była dość otwarta i ekstrawertyczna, i chyba przez to łatwiej było mi się z nimi socjalizować, ale był duży przesiew i po pierwszym roku już wszyscy odpadli. Później przylepiłem się do paczki znajomych z mojej grupy na roku, oscylując na jej marginesie. Bardzo trudno mi było utrzymać te relacje. No i z biegiem czasu widziałem jak ci ludzie się integrują, jeżdżą ze sobą na wakacje zabierając partnerki, wpadają do siebie do domu i na imprezy czy nawet jeżdżą na wspólne prace zarobkowe. Ja z kolei zatrzymałem się przez lata na wczesnym etapie integracji, trzymając się na uboczu grupy. Starając się nie stracić tych relacji, a jednocześnie trzymając dystans i mówiąc jak najmniej o sobie (właściwie ukrywając wszystko co osobiste, bardzo kontrolując to co o sobie opowiadam, nawet to gdzie mieszkam).
Podziwiam. Zastanawia mnie, jak osoba z tego typu osobowością, potrafi odnaleźć się w środowisku które wymaga regularnego adaptowania się do nowych warunków np. seminariów, wystąpień publicznych, pracy dydaktycznej, poznawania nowych osób. Czy może, to też jest tak że, ze względu na kontakt z ludźmi o podobnych zainteresowaniach i celach, w przypadku gdy ma się coś konkretnego do zaoferownia merytorycznie, kwestie relacji międzyludzkich schodzą na dalszy plan. U mnie niestety w szkole czy na studiach, pewnych braków w umiejętnościach społecznych, niestety nie dało się kompensować innymi sposobami.
-
- Posty: 22
- Rejestracja: sob wrz 28, 2024 10:47 am
Re: Jacy byliście w szkole?
Nie mam diagnozy OS, a jedynie autodiagnozę cech schizoidalnych, jak cenienie sobie samotności, wycofywanie się z relacji, kiedy nie przebiega ona na moich zasadach itd. Nie powiedziałbym jednak, że jest to zaburzenie osobowości, bo chociaż nie pełnię wszystkich ról społecznych, jakie powinienem (nie mam i nie planuję zakładać swojej rodziny), to jednak dość dobrze funkcjonuję, chociażby zawodowo.
O ile szkoła to był dla mnie koszmarny okres, o tyle jednak na studiach wydaje się, że właśnie schizoidalne cechy dawały mi ogromną przewagę nad innymi. W szkole trudno o "izolowanie się" od innych. Jeśli będziesz się "izolował", to od razu dostaniesz łatkę odludka. Na studiach raczej nikt nie będzie zwracał uwagi, że się "izolujesz". Ludzie przychodzą na zajęcia, a potem każdy idzie w swoją stronę. Kiedy studiowałem, to główną formą komunikacji był "wspólny mail", na który wrzucało się informacje i materiały. Jako ciekawostkę dodam, że przez jakiś czas nawet mieszkałem w akademiku, co było dla mnie nie do pomyślenia właśnie z powodu braku prywatności. Nawet w akademiku starałem się chronić swoją prywatność i izolować na ile się tylko dało. Pamiętam jaką ulgę przynosiło mi to, kiedy np. zostawałem sam na weekend. Dla innych byłoby to raczej przykre doświadczenie, a ja wtedy regenerowałem siły. Niemniej takie "przymusowe" przebywanie z innymi wiele mnie nauczyło, głównie jak nawiązywać relacje, chociaż lepszym określeniem byłoby fasadę relacji. Starałem się przykładowo ludzi wysłuchiwać, a zadając pytania pewnie sprawiałem wrażenie, że się nimi interesuję. Na ogół byłem raczej z tego powodu lubiany, bo ludzie mogli się wygadać bez oceniania. Wolałem słuchać, co mówią inni, niż samemu mówić o sobie. Na studiach zainteresowałem się wtedy też psychologią, więc poznałem trochę teorii dotyczących funkcjonowania relacji, jak np. co to norma wzajemności. Można powiedzieć, że "przymusowa" obecność innych osób spowodowała, że nauczyłem się budować relacje oparte o racjonalność, bo emocjonalnie w sumie nigdy nie byłem z nikim związany. Kiedy relacja nie przebiegała według moich zasad, to nie miałem problemu, żeby kogoś zghostować. Przykładowo, kiedy przeniosłem się z akademika na stancję, to np. zmieniłem numer, a nowy mieli tylko ci, z którymi fajnie mi się np. gadało.
Studia zatem ogólnie wspominam bardzo dobrze. Miałem nawet propozycję, abym został na studia doktoranckie, ale właśnie cechy schizoidalne wzięły górę, bo chociaż lubiłem studia, to chciałem zacząć coś od nowa, bo zaczynałem czuć, że trochę się "przywiązuje" do tego uniwersyteckiego życia. Ponadto bardziej mi się opłacało iść do jakiejkolwiek pracy, nawet poza wyuczonym zawodem, niż kontynuować studia. Trzeba było mieć po prostu kasę na studia doktoranckie, bo stypendium raczej nie wystarczyłoby na pokrywanie kosztów wyjazdów na seminaria czy zakup książek. Ponadto pewien wykładowca miał mocny argument, że jeśli nie planuje się kariery na uczelni, to studia doktoranckie nie mają sensu. Praca na uczelni to w dużej mierze praca ze studentami i innymi nauczycielami akademickimi, a to już mi się nie podobało. Dla mnie idealna praca na uczelni to byłaby taka, że przychodzę i cały dzień siedzę w swoim gabinecie, a nie że prowadzę ćwiczenia czy wykłady.
Wiele osób miło wspomina czasy szkolne, ja natomiast chwalę sobie obecne życie. Studia to był naprawdę fajny czas i trudno mi powiedzieć, gdzie bym był obecnie, gdyby nie "przymusowa socjalizacja", że tak to określę, ale jednak praca jest dla mnie mniej stresująca i absorbująca czas, ale to już inny temat. W każdym razie w moim przypadku schizoidalne cechy pomogły mi na studiach, bo głównie koncentrowałem się na studiach, a nie relacjach z innymi. Nie studiowałem psychologii przykładowo, ale miałem taki przedmiot i potem w swoim zakresie wypożyczałem sobie podręczniki do psychologii i naprawdę wiele mi to dało. Niektórzy idą na psychologię, żeby rozwiązać swoje problemy, co rzadko się jednak udaje. Ponadto za coś trzeba żyć, a nie każdy po psychologii znajdzie pracę w zawodzie
O ile szkoła to był dla mnie koszmarny okres, o tyle jednak na studiach wydaje się, że właśnie schizoidalne cechy dawały mi ogromną przewagę nad innymi. W szkole trudno o "izolowanie się" od innych. Jeśli będziesz się "izolował", to od razu dostaniesz łatkę odludka. Na studiach raczej nikt nie będzie zwracał uwagi, że się "izolujesz". Ludzie przychodzą na zajęcia, a potem każdy idzie w swoją stronę. Kiedy studiowałem, to główną formą komunikacji był "wspólny mail", na który wrzucało się informacje i materiały. Jako ciekawostkę dodam, że przez jakiś czas nawet mieszkałem w akademiku, co było dla mnie nie do pomyślenia właśnie z powodu braku prywatności. Nawet w akademiku starałem się chronić swoją prywatność i izolować na ile się tylko dało. Pamiętam jaką ulgę przynosiło mi to, kiedy np. zostawałem sam na weekend. Dla innych byłoby to raczej przykre doświadczenie, a ja wtedy regenerowałem siły. Niemniej takie "przymusowe" przebywanie z innymi wiele mnie nauczyło, głównie jak nawiązywać relacje, chociaż lepszym określeniem byłoby fasadę relacji. Starałem się przykładowo ludzi wysłuchiwać, a zadając pytania pewnie sprawiałem wrażenie, że się nimi interesuję. Na ogół byłem raczej z tego powodu lubiany, bo ludzie mogli się wygadać bez oceniania. Wolałem słuchać, co mówią inni, niż samemu mówić o sobie. Na studiach zainteresowałem się wtedy też psychologią, więc poznałem trochę teorii dotyczących funkcjonowania relacji, jak np. co to norma wzajemności. Można powiedzieć, że "przymusowa" obecność innych osób spowodowała, że nauczyłem się budować relacje oparte o racjonalność, bo emocjonalnie w sumie nigdy nie byłem z nikim związany. Kiedy relacja nie przebiegała według moich zasad, to nie miałem problemu, żeby kogoś zghostować. Przykładowo, kiedy przeniosłem się z akademika na stancję, to np. zmieniłem numer, a nowy mieli tylko ci, z którymi fajnie mi się np. gadało.
Studia zatem ogólnie wspominam bardzo dobrze. Miałem nawet propozycję, abym został na studia doktoranckie, ale właśnie cechy schizoidalne wzięły górę, bo chociaż lubiłem studia, to chciałem zacząć coś od nowa, bo zaczynałem czuć, że trochę się "przywiązuje" do tego uniwersyteckiego życia. Ponadto bardziej mi się opłacało iść do jakiejkolwiek pracy, nawet poza wyuczonym zawodem, niż kontynuować studia. Trzeba było mieć po prostu kasę na studia doktoranckie, bo stypendium raczej nie wystarczyłoby na pokrywanie kosztów wyjazdów na seminaria czy zakup książek. Ponadto pewien wykładowca miał mocny argument, że jeśli nie planuje się kariery na uczelni, to studia doktoranckie nie mają sensu. Praca na uczelni to w dużej mierze praca ze studentami i innymi nauczycielami akademickimi, a to już mi się nie podobało. Dla mnie idealna praca na uczelni to byłaby taka, że przychodzę i cały dzień siedzę w swoim gabinecie, a nie że prowadzę ćwiczenia czy wykłady.
Wiele osób miło wspomina czasy szkolne, ja natomiast chwalę sobie obecne życie. Studia to był naprawdę fajny czas i trudno mi powiedzieć, gdzie bym był obecnie, gdyby nie "przymusowa socjalizacja", że tak to określę, ale jednak praca jest dla mnie mniej stresująca i absorbująca czas, ale to już inny temat. W każdym razie w moim przypadku schizoidalne cechy pomogły mi na studiach, bo głównie koncentrowałem się na studiach, a nie relacjach z innymi. Nie studiowałem psychologii przykładowo, ale miałem taki przedmiot i potem w swoim zakresie wypożyczałem sobie podręczniki do psychologii i naprawdę wiele mi to dało. Niektórzy idą na psychologię, żeby rozwiązać swoje problemy, co rzadko się jednak udaje. Ponadto za coś trzeba żyć, a nie każdy po psychologii znajdzie pracę w zawodzie
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości