hotaru27 pisze: ↑pt lut 23, 2018 11:45 pm
Zawsze tak miałaś? Mam na myśli głównie brak lęku w kontaktach z ludźmi. Ja od kiedy pamiętam stresowałam się samym byciem między ludźmi. Moja adaptacja do nowego środowiska zawsze trwała długo i nigdy nie kończyła się całkowitym sukcesem.
Nie zawsze. Jeszcze z jakieś 10 lat temu bałam się wyjść na klatkę schodową, gdy byli tam ludzie. Przed wyjściem z domu podsłuchiwałam pod drzwiami i wychodziłąm dopiero, gdy byłą cisza. Albo po tygodniu pracy, która okazałą się bardzo stresująca (wredna szefowa), po prostu z dnia na dzień ze strachu przestałąm przychodzić.
Ale z czasem zwyczajnie zahartowało mnie życie i siłą nauczyło odporności na ludzi i umiejętności społecznych. No bo nie da się wiecznie uciekać, w końcu trzeba się skonfrontować z jakimiś sytuacjami. A ja na dodatek od zawsze byłam w życiu sama (dosłownie), więc nie miał mnie kto wyręczać. W koncu jednak trzeba było iść do jakiejś pracy, bo zwyczajnie głodowałam, albo nie miałąm na czynsz. Trzeba było samemu wywalczyć swoją sprawę w urzędzie, obronić swój interes, zapracować na siebie itd. Ale jak pisałam, mnie te 'nauki' i umiejętności wdrożyło życie siłą, zmusiło mnie do wielu aktywności. Gdybym miała kogoś, kto by przejął moje zobowiązania życiowe, siedziałąbym cicho i nie wychylała się (i pewnie stałą w miejscu), tak więc to nie moja determinacja, lecz po prostu trudy i konieczności życia. Jako ciekawostkę wspominam do dziś, że w tamtym trudnym okresie, gdy z wieloma sprawami sobie nie radziłam i wiele rzeczy mnie przeciążało, marzyłam o tym, aby być pacjentką szpitala psychiatrycznego. Byłąm kiedyś na neurologii, gdzie po sąsiedzku był oddział psychiatryczny i widziałam, że dorośli tam są traktowani jak dzieci, nie mają obowiązków, mają jakieś arterterapie, pogadanki, są zwolnieni od wszelakiej odpowiedzialności i świat niczego od nich nie ma prawa wymagać. Bardzo chciałąm tam być wtedy (teraz bym się zanudziła).
Jest taki fajny mechanizm obronny, jak hipochondryzacja. Bo nawet jeśli na serio coś nam 'dolega', jesteśmy zaburzeni itd, staje się
to zajebistą wymówką dla niepowodzeń, usprawiedliwienia lęków i ucieczki przed życiem. Oczywiście każde zaburzenie powoduje pewne ograniczenia, czasem niestety nieprzekraczalne, to nie podlega dyskusji. Ale jednak istnieje też pewna elastyczność, która pozwala pewną zmianę osiągnąć. Trzeba jednak podjąć jakąś konkretną aktywność, bo dokonuje się to, jak już gdzieś pisałam, wskutek prawdziwych doświadczeń, przeżyć i związanych z tym emocji/uczuć.
A na tym forum dominują wyraziście dwa mechanizmy obronne: intelektualizacja i hipochondryzacja właśnie. Oczywiście u mnie też. Bo to takie zajebiste taplanie się w swojej skomplikowanej psychice i uświadamianie sobie jaka jestem pokręcona i czego w życiu nie mogę i nie umiem. To jednak przynosi ulgę i bezpieczną stagnację. Albo ciekawe dysputy filozoficzne, które trochę łechtają intelektualnie, trochę pokazują świat w dogodnym dla mnie świetle (zniekształcenie to też mechanizm obronny), ale przede wszystkim odgradzają od emocji.
Ty wydajesz się inna (pozytywnie). W Tobie po prostu czuć jakoś życie. No i sama podejmujesz swoje aktywności, choćby ten pomysł wolontariatu, czy wystawa. To dobre pomysły. Wiesz, ja już jestem na takim etapie, że potrafię sama iść do agresywnych, kłótliwych sąsiadów i zrobić asertywną awanturę, gdy mam z nimi konflikt. Potrafię u fryzjera 10 razy zgłaszać poprawki fryzury i okazać swoje niezadowolenie z usługi. Potrafię na ulicy podejść do obcego gościa i zwrócić mu uwagę, gdy publicznie znieważa obcokrajowca. Albo w pociągu z uśmiechem, łągodnie powiedzieć współpasażerowi, że nie mam ochoty na rozmowę i założyć słuchawki z muzyką. Albo stawiać swoje warunki w pacy. I potrafię spokojnie przyjąć, gdy jakiś człowiek, facet mnie odrzuca, gdy się komuś nie podobam, gdy ktoś mnie krytykuje (ja już nie patrzę na siebie oczami innych).
Ale jak wspomniałąm, nie mam się czym chwalić, bo ja sama nie wykazywałąm inicjatywy, aby to wszystko 'osiągnąć' , to umiejętności nabyte z musu. Teraz mam w życiu sporą sferę komfortu (mieszkanie, praca, stabilnośc finansowa) i nie robię kompletnie nic rozwojowego. Miałam w planach prawo jazdy, ale się boję (że zabiję kogoś, albo z siebie kalekę zrobię). Oczywiście cały czas stronię od bliskich relacji (ostatnio jedna kilkumiesięczna po 6 latach TOTALNEJ samotności). Jestem bardzo biernym, leniwym i nadal lękliwym zwierzem. Jak nie mam topora nad karkiem, to trudno mi o jakąś inicjatywę życiową.
hotaru27 pisze: ↑pt lut 23, 2018 11:45 pm
Z tego co widzę to tak ogólnie jestem tu jedną z najmniej schizoidalnych wśród schizoidalnych:D. Robiłam kiedyś jakiś test zamieszczony przez kogoś na forum i wyszło mi, że jestem bardziej borderline niż schizoid i to by się chyba zgadzało. Zresztą wydaje mi się, że nie posiadam kilku wartościowych (przynajmniej wg mnie) cech ludzi o osobowości schizoidalnej: obojętność na krytykę, totalny chłód emocjonalny (wydaje mi się to lepsze od uczuć, które potrafią mi towarzyszyć) czy np., brak zainteresowania doświadczeniami seksualnymi:D. Wolałabym nie czuć takiej potrzeby, bo i tak nie jestem zdolna do stworzenia związku.
Mało jest ludzi o 'czystej', jednolitej osobowości. Większość z nas ma jakiś przodujący rys jednego z typów, a reszta to wypadkowa innych. Zresztą każdy na tym forum, mimo diagnozy schizoida i posiadaniu charakterystycznych cech, jest jednak różny.